Uncategorized

KWIAT PAPROCI 21

KWIAT PAPROCI 21
– Nie podoba mi sie to – stwierdzil D’Oberon. – Jest za cicho. Gdzie sa jakies straze? Nikogo nie widac.
Siedzieli w krzakach, na skraju puszczy i obserwowali osade, w której miala przebywac Pustólecka i Kwiat. Przybyli tu zaledwie przed paroma chwilami. Plawecki byl wykonczony, a wszystkie jego kosci wolaly o milosierdzie. Mocno mu sie dala we znaki ponad calodobowa jazda, z krótkimi tylko popasami. Stanowczo zbyt krótkimi, jak na jego gust. Popasy byly glównie po to, aby koniki mogly odsapnac, ale na kazdym z nich Plawecki walil sie na ziemie i od razu zasypial. Ku swemu zdumieniu, po kazdej takiej, niezbyt dlugiej, drzemce, nabieral sil do dalszej podrózy. Tyle tylko, ze tych sil nie starczalo mu na dlugo. Ale, byc moze, z czasem by sie do tego przyzwyczail.
Powoli zblizalo sie poludnie, a pod osada nie bylo widac absolutnie zadnego ruchu. To nie bylo normalne. Nawet panujaca wokól cisza byla nienaturalna. Swiergoczace ptaki wydzwanialy swoje trele krótko, urywanie i nerwowo. Ploszyly sie przy lada wiekszym halasie. Za to nad sama osada krazylo coraz wiecej kruków. Ich krakanie bylo slychac az tutaj. Niepokój udzielil sie tez Plaweckiemu. Czyzby sie spóznili? Cala ta meczaca, wielogodzinna jazda mialaby pójsc na marne?
– Podejde blizej i rozejrze sie – zaproponowal Rykiel.
– Dobrze – zgodzil sie D’Oberon. – Ale badz ostrozny!
– Nie lekaj sie, ojcze – uspokoil go syn. – , mój kutas jest twardy jak stal!
Mimo zmeczenia i powagi sytuacji, Plawecki parsknal smiechem. Francuz poczerwienial.
– Zaprawde, synu… – zamruczal. – Po tym wszystkim bedziemy musieli powaznie porozmawiac…
Rykiel zapadl w trawy i poczolgal sie w strone walów. Trase jego szlaku zaczely jednak nieoczekiwanie znaczyc zrywajace sie do lotu kolejne kruki. Nie widzieli ich dotad, bo byly ukryte w trawie. Teraz dolaczyly do krazacych ponad osada pobratymców, potegujac jeszcze bardziej ich zlowrogie krakanie. Zaniepokojony tym Wigrys, wdrapal sie na pobliskie drzewo. Po chwili zsunal sie, blady jak plótno.
– Co sie stalo? – zaniepokoil sie stary Francuz.
– Za pózno… – wydukal zwiadowca. – Jestesmy za pózno.
Widac bylo, ze jest wstrzasniety. W tej chwili Troczek mruknal cos i zobaczyli Rykla przy bramie osady. Stal wyprostowany, nie kryjac sie i kiwal na nich reka.
– Chodzmy! – poderwal sie Plawecki.
Byl w najwyzszym stopniu zaniepokojony. I nie wiedzial, czy martwi sie tak o Józefine, czy o Kwiat.
Wkrótce sami przekonali sie o slusznosci slów Wigrysa. W trawie polany, wokól osady, walaly sie trupy. A gdy przeszli przez brame, okazalo sie, ze jest o wiele gorzej, niz mysleli. Wszyscy byli wstrzasnieci, nawet D’Oberon. Dlugie lata wojen, pod sztandarami Napoleona, nie przygotowaly go na cos takiego. Rykiel i jego przyjaciele, mimo ze obcujac z banda Kusaja, przyzwyczajeni byli do podobnych widoków, równiez z trudem to zniesli. Plawecki zas, najzwyczajniej w swiecie, zwymiotowal zaraz po wejsciu do osady. Jednak nikt nie zwrócil na to uwagi. Reputacja Plaweckiego, jako pogromcy Kusaja, zeszla raptem na bardzo odlegly plan.
Wszedzie lezaly ciala. Mezczyzn, kobiet, dzieci. W ogromnej wiekszosci bezglowe, ewentualnie z roztrzaskanymi glowami. Glowy tez byly, oddzielone ostatecznie od swych wlascicieli. Wiekszosc z nich byla ulozona w pokazny stos, ale walaly sie tez luzem. Brodate i wasate glowy mezczyzn, dlugowlose glowy kobiet, malutkie glówki dzieci. Dodatkowo, koszmarny widok uzupelnialy liczne kaluze krwi. Nad tym wszystkim roztaczala sie przerazliwa cisza, przerywana jedynie krakaniem czarnych ptaków.
Chociaz cala tragedia wydarzyla sie przed nieledwie kilkoma godzinami, kruki byly wszedzie. Jak gdyby wabione sama obecnoscia smierci. Siedzialy na dachach, plotach, cialach, a najwiecej krazylo ich w powietrzu, informujac okolice o zaistnialym nieszczesciu ponurym krakaniem.
Stali i rozgladali sie bezradnie dookola, nie wiedzac co zrobic. Pierwszy przerwal milczenie D’Oberon.
– Ciezko bedzie odnalezc w tym balaganie twoja znajoma, .
– Gdzie ona moze byc? – spytal Plawecki.
Wytrzeszczyli na niego oczy, nic nie rozumiejac.
– Idzie mi o to, kto mógl ja, jako branke, zabrac? – wyjasnil.
– Czy byla piekna? – spytal Wigrys.
– Jest piekna! – podkreslil z naciskiem Plawecki.
– Tak, oczywiscie – usmiechnal sie niewyraznie chudy zwiadowca. – Ale skoro tak, to warto sprawdzic w domu wodza.
– Poszukajmy wiec – mruknal D’Oberon.
Ruszyli sciezka miedzy chalupami. Szli ostroznie, aby nie nadepnac przypadkiem na czyjes cialo, zeby nie potracic lezacej glowy. W calej tej wedrówce towarzyszyly im kruki. Obserwujac ich, kraczac nad glowami, czy tez zrywajac sie do lotu spod samych nóg. Patrzyly na nich krzywo, jakby urazone tym, ze przerywa sie im uczte.
W pewnej chwili Plawecki omal nie nadepnal na jednego. Siedzial przy lnianowlosej glówce malej dziewczynki, przytrzymywal ja pazurzasta lapa i zapamietale wydziobywal jej oko. Tak byl pochloniety swoim zajeciem, ze w ogóle nie zwrócil uwagi na nadchodzacych ludzi. W Plaweckim wszystko sie zatrzeslo. Z dzikim rykiem skoczyl i kopnal poteznie. Zaskoczony ptak zdazyl jedynie rozwinac skrzydla do lotu, gdy dosiegnal go cios. Ze zgruchotanym kregoslupem polecial w bok, skrzeczac zalosnie. Plawecki dopadl go i wgniótl stopa w ziemie.Wszystkie pobliskie kruki zerwaly sie i zaczely nad nimi krazyc, kraczac wsciekle.
– Kurwa mac!!! – zaryczal Plawecki. – Dlaczego?! Dlaczego to zrobili?! Czy to takie u was zwyczaje, zeby glowy obcinac na prawo i lewo?!
– Tez tego nie rozumiem, – mruknal ponuro D’Oberon. – To nie ma absolutnie zadnego sensu. Przeciez zawarli sojusz, Nie powinni wiec wyzynac sojuszników. Maslaw nie moze byc az tak glupi.
– Wiec dlaczego? – Plawecki trzasl sie ze zlosci. – Czy to Dragisa? Czy to ona ze swoimi tu byla?
– – zaprotestowal Francuz. – Oni tak nie dzialaja. Zreszta mój chlopak widzial, kto tu szedl,
– Tak, ojcze – potwierdzil Rykiel. – To na pewno nie byla ona. To byli zbrojni z Wizny.
– Wiec dlaczego oni to zrobili? – drazyl Plawecki. – Czy chcieli was tym obciazyc? Zeby wina spadla na was?
– , kto wie? – D’Oberon popisal sie znajomoscia hiszpanskiego. – Moglo i tak byc. Ale i tak nikt by w to nie uwierzyl. Po pierwsze, Kusaj nie mial dosc ludzi, aby wyrznac tak ludna osade. Po d**gie, zabralby wszystkie glowy. Po trzecie, nabralby mnóstwo jenców i spalil wszystko do golej ziemi.
Ruszyli dalej.
– Wlasnie, dlaczego nic nie spalili?- wtracil Wigrys.
– Zeby nie zaalarmowac okolicy – wyjasnil Rykiel. – Najblizsza osada jacwieska jest ledwie pól dnia drogi stad. Natychmiast mieliby ich na karku.
– Brawo, – pochwalil go D’Oberon. – Wreszcie cos madrego powiedziales.
– To wcale nie wyjasnia, dlaczego dokonali tej rzezi – mruknal nieprzejednany Plawecki.
– Moze pomylili osady? – zastanawial sie Francuz. – Moze chcieli uderzyc zupelnie gdzie indziej?
– Gdzie indziej? To znaczy gdzie? – pytal Plawecki.
– Gdzies, gdzie do niedawna obcinanie glów, bylo na porzadku dziennym, – D’Oberon spojrzal znaczaco na Plaweckiego.
Plawecki zamilkl i zaczal roztrzasac slowa D’Oberona. Jesli najezdzcy faktycznie pomylili osady, to oznacza, ze mieli zamiar napasc na Kusoo. A skoro popelnili blad, w ten, czy inny sposób, to moga zechciec go naprawic. A to oznacza, ze moga spróbowac kolejnego napadu, tym razem na wlasciwy cel. Zrobilo mu sie zimno. Natychmiast podzielil sie swymi domyslami z innymi.
Widzial, ze potraktowali jego slowa powaznie. D’Oberon i jego syn zauwazalnie pobledli.
– Nie ma czasu do stracenia – zdecydowal Francuz. – Konczmy i wynosmy sie stad!
Milkliwy Troczek steknal i wyciagnal przed siebie potezne ramie. Przed nimi widnial okazaly dom. Rzezbione bogato slupy, podtrzymujace ganek nad wejsciem i pieknie zdobiony dach wskazywaly, ze mieszka tam ktos wazny.
– Dom wodza – mruknal Wigrys.
Ruszyli do drzwi. Byly uchylone. A gdy weszli, okazalo sie, ze na wstrzasajace widoki mozna sie natknac nie tylko na zewnatrz, bo zastali tam kolejne trupy.
Zaraz przy wejsciu lezaly zwloki czterech zbrojnych. Byli to najprawdopodobniej ci, którzy napadli osade. Dwóch mialo skrecone karki, jeden wydlubane oczy. Ostatni mial zakrwawiona twarz i Plawecki natychmiast poznal, ze wbito mu kosc nosowa do mózgu. Niektórzy z nich, prócz tego, mieli polamane konczyny. Musial ich tak potraktowac nie byle jaki silacz. Albo ktos, kto wiedzial, jak walczyc.
Przy palenisku lezalo cialo roslego, brodatego mezczyzny. Wielka kaluza krwi, w której lezal wskazywala, ze lepiej nie odwracac go twarza do góry. Za paleniskiem, na poslaniu, lezaly dwie nagie, identyczne dziewczyny. Wygladaly na pograzone we snie, i tylko okropne rany z boku szyi swiadczyly, ze jest inaczej. Z prawej strony, na podescie znalezli ciala trzech dziewczynek z poderznietymi gardlami. Obok lezaly zwloki korpulentnej kobiety z nozem w oku. Na d**gim podescie natomiast, na lewo od wejscia, znalezli kolejna kobiete, w srednim wieku. Byla naga, zwiazana i zakneblowana. Miedzy uda miala wbity rozen, którego ostry koniec wystawal z szyi, tuz przy obojczyku. W jej oczach malowaly sie ból i przerazenie, a na policzkach widac bylo zaschniete slady lez.
Po dluzszych poszukiwaniach zebrali sie na srodku glównej izby.
– Nie ma jej tu – westchnal Plawecki.
– Po Kwiecie tez ani sladu – mruknal kirasjer. – Moze ze soba zabrali?
– Kwiat? – spytal Rykiel.
– Moze Kwiat, moze kobiete, a moze jedno i d**gie? Nie wiem! – burknal niechetnie Francuz.
– Nie ma co, chodzmy stad – westchnal Wigrys.
Gdy tylko zrobili pare kroków, Plawecki wrzasnal przerazony. Poczul nieoczekiwanie, jak na kostce zaciska mu sie czyjas dlon. Spojrzal w dól. Rzekomy nieboszczyk wpatrywal sie w niego, chrypiac cos niezrozumiale. D’Oberon podazyl za wzrokiem Plaweckiego.
– – wykrzyknal zdumiony. – On zyje!
Przyklekneli przy rannym. Wigrys uwaznie zbadal jego rany i pokrecil glowa.
– Nie wyzyje. To iscie cud, ze do tej pory nie skonczyl. Chyba trzymal sie przy zyciu jeno sila woli.
Brzuch mezczyzny stanowil jedna wielka rane, Zostal dzgniety kilkanascie razy, co niemal go wypatroszylo. Dodatkowo, przecieto mu sciegna na kostkach nóg.
– Tys jest Druzgot? – spytal go D’Oberon.
– Jaaaam… jeeest…
Druzgot mówil z trudem, ciagnac kazde slowo. Widac bylo, ze goni ostatkiem sil. Plawecki nachylil sie nad nim.
– Gdzie kobieta, która schwytaliscie w lesie?
– Zaabraa… – Druzgot kaszlnal, a z jego ust poplynela krew.
– Zabrali ja ze soba, czy tak?
Wódz kiwnal z trudem glowa. Rozejrzal sie wokól i jego wzrok zatrzymal sie na martwych blizniaczkach. Z oczu polecialy mu lzy.
– Onaaa… onaaaa… – usilowal cos powiedziec, ale zakrztusil sie krwia.
– Uwolnimy ja, nie martw sie – Plawecki próbowal pocieszyc wodza.
Ten tylko pokrecil przeczaco glowa. Przyjrzal sie pochylonym nad nim mezczyznom i w jego oczach pojawil sie blysk.
– Gaaliindziiii?
D’Oberon skinal glowa. Druzgot spróbowal sie zasmiac, ale tylko oplul sie krwia. Krew splynela powoli na zawieszony, na szyi wodza, oprawny w srebro, dziczy kiel.
– W moojeej osaadzieee… Zywiii… Bogoowie smieeja sie zee mniee…
– Nic nie mów! – uspokajal go Francuz.
Druzgot opadl bezwladnie na polepe. Smierc zblizala sie do niego wielkimi krokami.
– A Kwiat?! – potrzasnal nim Plawecki. – Gdzie Kwiat, który kobieta miala ze soba?!
Druzgot wykonal nieokreslony ruch dlonia.
– Ma go ze soba?! – zrozpaczony Plawecki nie zwazal juz na nic. – Powiedz!
Potrzasnal nim ponownie, ale oczy wodza byly juz szkliste. Druzgot nie zyl. Trwali chwile w milczeniu. Pierwszy D’Oberon podniósl sie na nogi.
– Chodzmy, nic tu po nas.
Plawecki zacisnal piesci.
– Co teraz? – spytal z glupia frant.
– Nie chcesz ruszac za swoja znajoma? – zdziwil sie D’Oberon.
– Tak, tak – mruknal Plawecki. – Oczywiscie.
Niepowodzenie wytracilo go z równowagi. A widok rzezi wstrzasnal nim tak bardzo, ze nie byl w stanie logicznie myslec.
Wyszli z chaty i ruszyli w strone bramy.
– Po co go tak okaleczyli? – spytal Rykiel.
– Pewnie po to, zeby patrzyl, jak morduja mu rodzine – odparl jego ojciec.
– Ale dlaczego nie poucinali im glów, jak innym? – dziwil sie Wigrys.
Patrzyli z wyczekiwaniem na D’Oberona. Mimo swojego ukrytego szalenstwa, byl najbardziej doswiadczony i wielu przypadkach, byl prawdziwa skarbnica wiedzy. Tym razem jednak zawiódl ich nadzieje.
– Nie mam pojecia – stwierdzil po chwili namyslu. – Jest w tym cos, czego nie pojmuje. Jako juz rzeklem, to nie ma zadnego sensu.
Troczek zamruczal cos glucho i machnal poteznym lapskiem przed siebie.
– Masz racje – przytaknal Francuz. – Szkoda czasu na bezowocne dywagacje. Ruszajmy. Musimy ich dogonic przed zmierzchem.
Ruszyli zgodnie w strone koni. Gdy juz ich dosiedli, Plawecki zdal sobie sprawe, ze nie zapytal ich ani slowem o dziwne posagi, stojace przed osada. Chcial zapytac teraz, ale ruszyli z kopyta. Postanowil odlozyc to na pózniej.
*
Pare chwil po ich wyjsciu, w komórce pod podestem, cos sie poruszylo. Spod sterty worków wyjrzala rozczochrana glowa. Nasluchiwala chwile, a potem pojawil sie caly Kakol. Ostroznie przemknal do glównej izby, podszedl do drzwi i ukradkiem wyjrzal na zewnatrz. Intruzi odeszli. Uspokojony wrócil do srodka. Ogarnal wzrokiem wnetrze chaty i rozplakal sie.
Dlugo nie mógl sie uspokoic. W koncu otarl lzy i zabral sie do roboty. Sciagnal do paleniska ciala matek i sióstr, i ulozyl je obok ojca. Po kolei owinal wszystkich w plótno. Przy Komosie ponownie sie rozplakal. Choc u chlopaków w jego wieku bylo to niemeskie, to jednak bardzo kochal swoja rodzona matke. Jednak gdy zamykal oczy ojcu, na jego twarzy nie bylo juz lez. Usta mial zaciete w zlym, zdecydowanym grymasie.
Tkniety jakas mysla, siegnal za pazuche i wyciagnal Kwiat. Dlugo mu sie przygladal. Slyszal wprawdzie o nim rózne opowiesci, ale nigdy w nie nie wierzyl. Co takiego jest w tym malym zielsku, ze przyszla po niego banda Galindów? Z tego co uslyszal, nie mieli nic wspólnego z rzezia. Co wiecej, sami byli nia poruszeni. Chcieli jedynie Kwiatu. No i tej niewolnicy. Na wspomnienie Pustóleckiej krew sie w nim zagotowala. Zaplaci za to, co zrobila! Zaplaci, chocby to miala byc ostatnia rzecz, jaka mial zrobic! Tamci tez zaplaca!
Rzez calej osady… Wymordowanie jego rodziny… Ta zbrodnia nie moze zostac bez kary. Natychmiast wyrusza za nimi. Przemarsz takiej ilosci ludzi nie moze zostac nie zauwazony. Na pewno zostawili tropy. A on na tyle czesto wlóczyl sie z lukiem po lesie, ze na pewno ich znajdzie.
Zostali jeszcze ci Galindzi… Ale oni nie powinni stanowic zagrozenia. Chca tylko tej przekletej kobiety. No i Kwiatu. Jesli bedzie trzeba, kupi od nich zemste. Skoro tak bardzo chca Kwiatu, jak slyszal, nie beda mieli wyjscia. Teraz gotów byl sprzymierzyc sie z kazdym.
Zebral bron i zapasy. Na chwile ukleknal jeszcze przy cialach. Zdjal z szyi ojca naszyjnik i zalozyl sobie. Byl w jego rodzinie od pokolen. Teraz, skoro ojciec i starszy brat nie zyja, nalezy do niego. Nie przyniesie mu hanby. Ruszyl do drzwi, ale zaraz zawrócil. Zostala mu tutaj jeszcze jedna rzecz do zrobienia. Podszedl do paleniska i wyjal z niego rozzarzona szczape.
*
– Szli tedy – mruknal Rykiel.
Przechylony w siodle, wskazal reke na wydeptany szlak, prowadzacy w glab puszczy. Odezwal sie jedynie dla formalnosci, bowiem pasa stratowanej ziemi nie zauwazylby jedynie slepiec. Nawet taki laik w tropieniu, jak Plawecki, bez trudu mógl spostrzec trop.
– Dlaczego nie zacierali sladów? – zdziwil sie Plawecki.
– Przy takiej cmie ludzi ciezko to zrobic – wyjasnil Wigrys.
– Poza tym, zalezy im na czasie – uzupelnil D’Oberon. – Im szybciej sie stad oddala, tym wieksza szansa, ze nie dopadna ich Jacwingowie, kiedy zwiedza sie o wszystkim.
– To chyba nie nastapi zbyt szybko – mruknal Plawecki. – Skad niby mieliby dowiedziec sie o wszystkim?
Troczek zamruczal i podrzucil glowa w strone osady. Wszyscy odwrócili sie, jak na komende. I natychmiast Plawecki otrzymal odpowiedz na swoje pytanie. Ze srodka, wciaz jeszcze widocznej, poprzez drzewa, osady, unosil sie dym. Wznosil sie wysoko w niebo, grubym, czarnym slupem. Ponizej strzelaly w góre jezyki plomieni. Bylo kwestia czasu, by rozprzestrzenily sie na cala osade.
– Co… Kto… Kto to podpalil?! – zdumial sie Plawecki.
– Ktos musial sie tam utaic – stwierdzil Rykiel. – Nie przeszukalim przecie wszystkich chat.
– Predko! Odnajdzmy go! -zapalil sie Plawecki. – Moze cos bedzie wiedziec?!
Pozostali pokrecili tylko glowami.
– Nie ma na to czasu – skarcil go D’Oberon. – Musimy oddalic sie stad jak najszybciej.
Spojrzal jeszcze raz na dym i splunal.
– – zaklal. – Wkrótce w tym miejscu zaroi sie od wscieklych Jacwingów. W droge!
*
Kakol, przyczajony w bramie, obserwowal odjazd grupki Galindów. Widzial, jak ruszyli tropem najezdzców. Odczekal chwile i pomknal za nimi. Wiedzial, ze musi wytezyc wszystkie sily, aby ich dogonic pieszo. Gnajac przez polane, nie wiedzial, ze obserwuja go dwie pary lekko skosnych oczu.
Gdy przepadl w zaroslach, po przeciwnej stronie polany wyszlo z krzaków dwóch roslych mezczyzn, odzianych w skórzane, barwione na czarno, zbroje, nabijane miedzianymi cwiekami. Ostroznie podeszli do, plonacej juz niemal w calosci, osady, uwaznie rozgladajac sie na boki. Kiedy weszli przez brame, nieoczekiwany widok sprawil, ze nogi wrosly im w ziemie. Jednak w odróznieniu od grupy Plaweckiego, oni ogladali rozmiary rzezi z pewna zazdroscia, pomieszana z podziwem. Gdyby ktos ich w tej chwili obserwowal, doszedlby do wniosku, ze maja wielka ochote pozabierac wszystkie glowy ze soba.
– Piekna robota – mruknal pierwszy.
– Sam Kusaj by sie tego nie powstydzil – dodal z szacunkiem d**gi.
– Trzeba Ja o tym natychmiast powiadomic – stwierdzil Pierwszy.
– Racja – mruknal d**gi. – Ruszaj tedy, a zywo, bo Ona nie lubi czekac.
– A dlaczegóz to niby ja mam isc, a nie ty? – obruszyl sie Pierwszy.
– Jak chcesz, mozem losowac – mruknal obojetnie d**gi i wyciagnal kosci.
Rzucali kolejno i juz po chwili Pierwszy zaklal plugawie. Los zdecydowanie preferowal jego towarzysza.
– Trudno – mruknal niechetnie. – Ide wiec. A ty ruszaj za nimi. Bacz jeno, abys nie skrewil!
– Nie obawiaj sie – uspokoil go d**gi. – Nie pierwszyzna to dla mnie.
Byl zadowolony z losowania. Nikt nie mógl go ograc jego wlasnymi koscmi.
– Uwazaj na tego chlopaka – przypomnial jeszcze Pierwszy.
– Nie obawiaj sie – powtórzyl d**gi. – W razie co, zgniote go, jak muche. A teraz ruszajmy. Wkrótce w tym miejscu zaroi sie od wscieklych Jacwingów.
*
– Powiadam wam, Sedzimirze, to ta sama dziewka jest! To ona wylazla na nas na Borsuczej Sciezce!
Msciwojowi trzesly sie rece. Sedzimir jeszcze nigdy nie widzial go tak zdenerwowanego.
– Pewien jestes? – spytal, choc czul, ze pyta tylko dla formalnosci. – Malo to róznych dziewek jest?
– Takiej niewiasty sie nie zapomina! – rzucil twardo Msciwój. – Kto raz ujrzal, zawzdy pamietac bedzie.
– Przesadzacie – skrzywil sie Sedzimir. – Krasna dziewka, to prawda, ale sa piekniejsze.
– Tu nie o urode idzie. Nie zagladaliscie jej w oczy…
Msciwój nie dokonczyl, bo rozmowe przerwal im Slawko. Podszedl do nich dumnie, z nadeta sztucznie mina.
– Ksiaze chce was widziec! – rzucil butnie.
Msciwój z Sedzimirem spojrzeli na siebie znaczaco.
– A czegóz to ksiaze chce od nas? – spytal grzecznie Sedzimir.
– To juz ksiecia sprawa! – oznajmil mlodzian, zadzierajac wysoko nos. – A wasza sprawa to stawic sie na wezwanie!
Ponownie spojrzeli na siebie. Msciwój mrugnal nieznacznie okiem.
– Chodzmy zatem – powiedzial. – Nie mozna pozwolic ksieciu, aby na nas czekal.
Ruszyli przez obóz w strone namiotu Maslawa. Po drodze obserwowali rozlozonych, gdzie popadnie, wojów. Czesc spala, nie zwazajac na nic, mimo ze zmierzch dopiero niedawno zapadl. Czesc szeptala przy ogniskach i natychmiast milkla, gdy tylko dwaj starzy wojowie ich mijali. A czesc, tych najmniej zmeczonych, wyzywala sie na pojmanych niewiastach. Kobiety cierpliwie znosily swój los, obojetnie poddajac sie, bioracym je kolejno, mezczyznom. Wychodzily widocznie z zalozenia, ze lepiej byc wielokrotnie gwalcona, niz miec odrabana glowe.
Msciwój z Sedzimirem skrzywili sie, jak na komende i tylko mlody Slawko patrzyl na te sceny z zadowoleniem.
– Nie ma to, jak dobra pochedózka na poprawe morale! – stwierdzil odkrywczo. – Od razu wojom humor wraca i chetni sa do spelniania rozkazów.
Msciwój zakrztusil sie dziwnie. Sedzimir spojrzal na niego zezem i zwrócil sie do Slawka:
– Wojowie nie sa w humorze. Obiecana zaplata za glowy przeszla im kolo nosa i nawet pochedózka tu nie pomoze.
– Tym bardziej, ze pomeczeni sa – dodal Msciwój. – Cala zeszla noc byli na nogach, szykujac sie do… – szukal wlasciwego slowa – …do ataku. A potem przez caly dzien maszerowali po bezdrozach. Gnalismy ich bez opamietania. Teraz padaja z nóg. Gdyby tak Jacwiez nas dopadla, nawet miecza by nie byli w stanie uniesc.
– Wytrzymaja! – rzucil pogardliwie Slawko. – Wojownikami sa, nie babami!
Sedzimir i Msciwój ponownie wymienili spojrzenia, usmiechajac sie przy tym drwiaco. Co taki chlystek moze wiedziec o dowodzeniu ludzmi?!
Idac dalej zrównali sie z miejscem, gdzie lezeli nieliczni ranni. Sedzimir nachylil sie nad Sciborem, potem porozmawial chwile z cyrulikiem, opiekujacym sie rannymi.
– Zle z nim – westchnal. – Nie odzyskal jeszcze przytomnosci.
– Wylize sie – pocieszal go Msciwój. – Takie ciecie to za malo na niego.
– To przez tych rannych tak sie wleczem! – wtracil odkrywczo Slawko. – Powinno sie ich zostawic, albo dobic.
Obaj starzy wojownicy staneli jak wryci. Patrzyli na siebie, nie wierzac wlasnym uszom. Tymczasem uradowany Slawko kontynuowal swoja mysl.
– Tylko nas opózniaja. Nic nam po nich, bo klopot jeno sprawiaja. Z woja, któren walczyc nie wydoli, zadnego pozytku nie ma. A co dopiero z takiego, któremu rozum sie pomieszal! I w dodatku dal sie jeszcze porabac jakiemus smarkowi z mieczem.
Obejrzal sie i spojrzal z pogarda na Scibora. Nim zdolal sie odwrócic z powrotem, Sedzimir porwal go za kaftan i uniósl do góry. Mimo siódmego krzyzyka na karku, wciaz jeszcze mial krzepe. Slawko zaszamotal sie w uscisku. Chcial wrzasnac, ale Sedzimir zblizyl swoja twarz do jego twarzy i syknal:
– Ty, zasrancu, Sciborem swojej geby nie wycieraj! On wiecej wart, nizli setka takich wyskrobków, jak ty!
Twarz Slawka nabrala trupiej bialosci.
– Puszczajcie! – zakwilil. – Na pal was powbijac kaze! Zobaczycie, gdy tylko ksiaze swoim wodzem mnie zrobi…
– Kto chce wodzem byc, temu mus o ludzi swoich dbac! – przerwal mu Msciwój. – Inaczej swojej kusce co najwyzej moze rozkazywac.
– Zobaczycie, wszystko powiem ksieciu! – pisnal Slawko, wijac sie w uscisku Sedzimira.
– Jesli cie tera wypatroszym, nawet ksiaze ci nie pomoze! – wycedzil Sedzimir, a Msciwój ostentacyjnie polozyl dlon na rekojesci sztyletu.
Slawko z trupio bladego zrobil sie zielonkawy. W powietrzu uniosla sie raptem ostra won moczu. Sedzimir z Msciwojem zaweszyli i jednoczesnie spojrzeli w dól. Na spodniach mlodzienca widniala wielka plama.
– Oszczal sie! – stwierdzil zdziwiony Sedzimir.
– Oszczal sie! – powtórzyl jak echo Msciwój.
Po raz juz kolejny spojrzeli na siebie. Msciwój znowu mrugnal.
– I taki chce wodzem ostac… – skrzywil sie z niesmakiem.
Sedzimir, jakby z zalem, puscil Slawka, który runal na ziemie i zaczal z udanym obrzydzeniem wycierac rece.
– O, na pewno bylby wielkim wodzem – potwierdzil. – Gdyby jeszcze sie sfajdal, wrogów samym smrodem by powalal.
– Wódz Slawko Cuchnace Portki! – rzekl z zachwytem Msciwój. – To dopiero cos! Zali pieknie brzmi, nieprawdaz?
– O tak! – usmiechnal sie Sedzimir. – Prawdziwego wodza poznaje sie po imieniu jego.
Slawko, czerwony ze wstydu, gramolil sie z ziemi.
– Zobaczycie… Zobaczycie… – odgrazal sie piskliwie. – Ja was…!
– Idz no lepiej, synku, portki zmien, albo co! – poradzil zyczliwie Msciwój. – Nie lza ci przed ksieciem w oszczanych stawac.
– Trafimy do niego bez twojej pomocy – Sedzimir spojrzal na namiot, odlegly o kilkanascie kroków. – Ale ty, jak wracac bedziesz, lepiej moze przewodnika dobrego wez.
Odwrócili sie do mlodzienca ostentacyjnie plecami i ruszyli w strone namiotu. Slawko patrzyl za nimi, zaciskajac piesci.
– Lesne dziady parszywe! – mell w ustach obelgi. – Chamy zwykle. Psubraty smierdzace!
Tu zreflektowal sie troche i pociagnal nosem. Faktycznie, lepiej szybko gacie bylo mu zmienic. Ksiaze moze w kazdej chwili go wezwac.
Sedzimir i Msciwój doszli tymczasem do namiotu. Przed wejsciem stalo dwóch roslych gwardzistów. Sadzac po ich szeroko usmiechnietych gebach, doskonale widzieli zajscie z mlodym, powszechnie znienawidzonym, zausznikiem Maslawa.
– Ksiaze oczekuje – rzucil jeden.
Skineli im glowami i weszli. Wewnatrz byli Maslaw i Dobieslaw. Maslaw, rozebrany do pasa, myl swoje cialo wilgotnymi szmatkami, podawanymi mu przez Dobieslawa. Na widok wchodzacych wyprostowal sie.
– Jakie nastroje? – spytal krótko.
– Zle, panie – odpowiedzial Sedzimir. – Ludzie niezadowoleni sa. Ominela ich nagroda za glowy.
– Wiedza chyba, dlaczego tak postapilem?
– Tak, wiesc szybko sie rozniosla – potwierdzil Msciwój. – Ale co niektórzy spodziewali sie sporo zarobic i ci teraz najbardziej szemrza.
– Niech szemrza! – warknal Maslaw. – Zobaczymy, czy beda macic, gdy ich samych skróci sie o glowe.
Sedzimir i Msciwój przezornie tego nie skomentowali.
– Cos jeszcze? – pytal dalej ksiaze.
– Tak, panie – tym razem to Msciwój raportowal. – Ludzie pomeczeni sa mocno. Od wczorajszego wieczoru na nogach byli, pól nocy stracili na rzezi… na bitwie! A potem caly dzien forsownego marszu. Przecie juz od polednia ledwie sie wlekli! Nie odbili my od osady tak daleko, jak chcielim. Jesli trafili tam jacy Jacwingowie i alarm podniesli, lacno mozem ich miec na karku. A wtedy pomeczeni wojowie, moga nie odeprzec ataku.
– Do tego jeszcze te niewiasty – uzupelnil Sedzimir. – Ci, którzy najwiecej sil zachowali, trwonia je teraz na pochedózke. Gdyby do czegos doszlo, oni beda najmniej do walki zdolni. Niepotrzebnie je bralismy ze soba. Bylo je puscic, jako radzilim, lebo nawet ubic.
– Maja racje, panie – wtracil Dobieslaw. – Pochedózka pochedózka, alec bezpieczenstwo wazniejsze. Gdyby cos wam sie stalo…
– Dosc! – ucial Maslaw. – Kobiety zostaja. Pózniej sie pomysli, co z nimi zrobic. Na razie i wy mozecie skorzystac, póki co. Zaraz przyprowadza mi tu jedna.
Sedzimir z Msciwojem spojrzeli na siebie i jak na komende pokrecili przeczaco glowami.
– Dzieki za… yyy… zaproszenie, panie, alec nie skorzystamy – sklonil sie Sedzimir.
– Wasza wola – Maslaw wzruszyl obojetnie ramionami. – Wiec my sie zabawimy. Slawko!
Czekali, ale w wejsciu nikt sie nie pojawial.
– Slawko! – wrzasnal Maslaw. – Gdzie tego chlopaka ponioslo?
– Moze przewodnika szuka? – zamruczal Msciwój, ale tak, zeby uslyszal go jedynie Sedzimir.
Obaj z trudem stlumili usmiech. Wolanie ksiecia dalej pozostalo bez odzewu.
– Slawko!!! – ryknal Maslaw. – Chodz tu, bo ci nogi z rzyci powyrywam!!!
– Jestem, jestem! – w wejsciu pojawil sie zdyszany mlodzian w swiezych spodniach. – Przypililo mnie w krzakach i zmarudzilem krzyne. Wybaczcie!
Zerknal przy tym krzywo na obu starych wojów. Ci tracili sie znaczaco lokciami, usmiechajac sie pod wasem. Msciwój poklepal przy tym znaczaco rekojesc sztyletu. Slawko przelknal sline.
– Dobrze juz, dobrze – mruknal Maslaw. – Przyprowadz mi te dziewke. Mam nadzieje, ze nie oddales jej wojom?
– Nie, panie! – obruszyl sie mlodzian. – Trzymam ja pod specjalna straza, aby nikto jej nie popsowal zawczasu.
– To i dobrze – pochwalil go ksiaze. – Ruszaj tedy.
Maslaw uniósl naraz glowe i pociagnal nosem.
– Czujecie? – skrzywil sie. – Szczynami zalatuje!
– Wyraznie szczyny czuc! – potwierdzil Dobieslaw.
Obaj starzy wojownicy przeslonili dlonmi twarze, natomiast Slawko mocno poczerwienial.
– To ja po owa dziewke ide! – baknal i wypadl z namiotu.
– Tak, tak, idz! – mruknal Maslaw. – Straz!
Do srodka zajrzal jeden z wartowników.
– Wolaliscie, panie?
– Tak! – wrzasnal Maslaw. – Któren pod namiotem szczal?!
Wartownik zrobil wielkie oczy.
– Ale to nie my, a do namiotu nikt nie podchodzil! – zaprotestowal. – Przez caly czas baczenie dajem!
– Wiec skad ten smród sie wzial?! – pieklil sie Maslaw. – Jak pilnujecie?!
– Za pozwoleniem… – Sedzimir postapil krok do przodu. – To my juz pójdziemy.
Maslaw skinal przyzwalajaco reka. Obaj sklonili sie i wyszli z namiotu. Z namiotu dalej dobiegaly wrzaski. Gdy tylko oddalili sie na bezpieczna odleglosc, wybuchneli smiechem. Sedzimirowi az lzy lecialy po twarzy.
– Mlody bedzie sie mial z pyszna! – chichotal.
– Wezmie on w dupe od swojego ksiecia – wtórowal Msciwój.
Smiali sie jeszcze chwile. Pierwszy uspokoil sie Msciwój. Jego uwage przykul Slawko, prowadzacy do namiotu Maslawa schwytana kobiete. Na jego twarzy malowal sie niepokój. Sedzimir dostrzegl to.
– Mnie tez sie to nie podoba – polozyl mu reke na ramieniu. – Ale nic nie mozemy zrobic. Mozemy jedynie przypilnowac ludzi i przygotowac ich na najgorsze, skoro dla wodza wazniejsza jest pochedózka.
– Mam zle przeczucia – mruknal Msciwój. – Znowu. To sie nie skonczy dobrze.
*
Pustólecka siedziala zwiazana pod drzewem i ponuro obserwowala niedole pozostalych kobiet. Gwalcone brutalnie przez rozpasanych samców, znosily swój los z godnym podziwu spokojem. Na pewno bylo to lepsze, od bycia martwa. Niektóre staraly sie nawet przejmowac inicjatywe, liczac widocznie, ze oprawcy je oszczedza. Na ich miejscu nie bylaby tego taka pewna. Widziala, do czego sa zdolni ci ludzie, tam, w osadzie.
Do niej samej, tez próbowali sie dobierac, ale pilnujacy jej straznicy kategorycznie ich przepedzali. Mieli wyrazne rozkazy. Sama przeciez slyszala, jak ten mlodzik, który ja pojmal,( pojmal, dobre sobie!) napuszonym tonem zarzadzil, aby jej nawet palcem nie tknieto. Sam ksiaze mial sie nia zajac.
Ksiaze, dobre sobie!. Widziala i poznala wielu ksiazat, podczas swoich podrózy po Azji i nie tylko. Ten tutaj na pewno sie do nich nie umywal. Bo i cóz to za ksiaze, rzadzacy banda smierdzacych, brudnych morderców?
Z zamyslenia wyrwalo ja kopniecie. Podskoczyla warczac, a od niej odskoczyl ów mlodzik, który sie przedtem tak rzadzil.
– Wstawaj, suko! – rzucil dumnie. – Ksiaze cie oczekuje.
Wstala leniwie. Ech, gdyby nie byla tak mocno zwiazana… Zaraz… Zaweszyla ostroznie i skrzywila sie z obrzydzeniem. Gdzies, z calkiem bliska, dolatywal kwasny odór moczu. Ci cholerni mezczyzni! Szczaja, gdzie popadnie, nie zwazajac na nic. Ruszyla poslusznie, popychana przez chlopaka. Zajeta swoimi myslami, nie zauwazyla, jak bardzo poczerwienial.
*
– Rozlozyli sie na polanie, pare stajan stad – raportowal Rykiel. – Czesc spi, czesc pojmane branki… eee… yyy…
Zajaknal sie i spojrzal z obawa na Plaweckiego. Ten posinial lekko. Los Józefiny niezbyt go juz obchodzil. Miala wredny, zlosliwy charakter, byla sklonna do wysmiewania sie z innych, a nade wszystko, wcale jej nie kochal. Mimo to, czul sie jednak za nia odpowiedzialny. A pozostawienie jej w rekach tych zwyrodnialców nie licowalo z meska godnoscia.
– Sa tam jakies inne niewiasty? – zdziwil sie D’Oberon.
– Jaki dziesiatek, nie wiecej – wyjasnil Wigrys, który razem z Ryklem byl na zwiadach. – Ale która z nich jest znajoma naszego przyjaciela, to nie wiem.
– Ja chyba wiem – zastanowil sie Rykiel. – Widzialem, jak jedna osobno trzymiaja, pod straza. Musi co chowaja ja dla kogos waznego.
– A zatem nie ma na co czekac – stwierdzil Francuz. – Ruszamy, Troczek zostanie przy koniach.
Olbrzym mruknal zgodnie, natomiast Plawecki zaprotestowal.
– Jakze to, chcesz z nami isc? A twoja noga?
– Musze zobaczyc najpierw cala sytuacje, , zeby móc was odpowiednio pokierowac. Gdy sie rozejrze, bedziem wszystko wiedziec. A wtedy wróce do koni i przysle Troczka.
– Niech i tak bedzie – zgodzil sie Plawecki.
Doswiadczenie wojenne Francuza moglo im tylko pomóc. Zebrali bron i powstali. Jedynie Wigrys ogladal sie uwaznie za siebie.
– Co ci to? – tracil go w ramie Rykiel. – Slyszysz co?
– No wlasnie nic nie slysze, ani nie widze, ale… – zawahal sie Wigrys. – Czuje cos. Ktos tu jest, w lesie, obok nas.
– Pewnys tego? – zaniepokoil sie D’Oberon.
– Nie, ale… Niewazne. Pewnie omamy mam jakies. Ruszajmy!
*
Kakol warowal w krzakach, obserwujac odejscie Galindów. Przy koniach zostal tylko groznie wygladajacy olbrzym. Rozgladal sie uwaznie dookola, podrzucajac w rece wielka maczuge. Kakol zdecydowanie nie mial ochoty blizej sie z nia zapoznac.
Przez chwile myslal, ze go odkryja. Choc siedzial cicho, nawet nie drgnawszy, to jednak jeden z nich w jakis sposób wyczul jego obecnosc. Cale szczescie, ze nie przeszukali krzaków, Wtedy na pewno nie zdazylby im ujsc.
Byl bardzo zmeczony. Przez caly dzien biegl ich tropem. Jednak doszedl ich szybciej, niz sie spodziewal, pomimo, ze byli konno. Zapewne jedynie dlatego, ze ci, których scigali, zatrzymali sie wczesniej.
Musial koniecznie pójsc za nimi. Powoli, ostroznie, zaczal obchodzic dookola olbrzyma. Raptem sie zatrzymal. Gdzies, za plecami, wyczul ruch. Cos sie czailo w ciemnosciach. Cos zlowrogiego. Poczul, jak ciarki przechodza mu po skórze. Nasluchiwal jeszcze chwile, wpatrujac sie w mrok. Nic. Uspokojony, ominal konie szerokim lukiem i ruszyl w slad za Galindami.
*
Jakim cudem ten szczeniak go wyczul?! Przeciez jest jednym z najlepszych Kusajowych zwiadowców! d**gi nie tracil czasu na rozwazania. Musi ruszac za nim. Skoro chlopak szedl krok w krok za Przybyszem, to i teraz go do niego doprowadzi. Mial co prawda, tylko obserwowac Przybysza, bo Ona chciala go dla siebie. Gdyby jednak nadarzyla sie okazja pomscic wodza, wtedy nie moglaby sie na niego gniewac.
Szelest! Nim pojal co robi, juz trzymal w dloni dlugi nóz. Odwrócil sie i uniósl reke do ciosu.
– Stój! – syknal ktos.
W jednym z dwóch, wylaniajacych sie z mroku, cieni, d**gi ze zdziwieniem rozpoznal swojego towarzysza, który niedawno go opuscil.
– Co jest? – warknal. – Miales do Niej z wiesciami ruszyc!
– Z wiesciami inny poszedl – uspokoil go Pierwszy. – Jako widzisz, wsparcie nam przyslala.
Wskazal na trzeciego z nich. Razem z Pierwszym byl jeszcze jeden z jego kompanów, który pozostal w obozie.
– Wyslala mnie i jeszcze jednego, aby ciagle wiesci miec – wyjasnil Trzeci. – Mamy Ja stale informowac, gdy cos waznego zajdzie.
– Tyle sie dzieje, ze moze nas zbraknac – mruknal d**gi. – Dobrze wiec! Ruszajmy za chlopakiem, tylko ostroznie. Tu niedaleko, Przybysz konie pod straza zostawil. Nikt nie smie nas zauwazyc!
*
Pchnieta w plecy wpadla do namiotu, omal nie upadajac. Gdy tylko odzyskala równowage, rozejrzala sie. Prócz stojacego za jej plecami mlokosa, bylo tu jeszcze dwóch mezczyzn.
Jednym byl rosly, brodaty rudzielec, o wlosach tak czerwonych, ze zdawaly sie plonac. d**gi, byl równiez brodaty, jednak jego ciemnobrazowa broda byla starannie wypielegnowana. Obaj byli pólnadzy, jednak ich skape stroje, jak i, porozrzucane wszedzie fragmenty tychze strojów, swiadczyly, ze sa wsród swoich kims waznym.
– Wreszcie! – mruknal ciemnobrody. – Rozwiaz ja i niech sie rozbierze.
– Ksiaze, nie! – podskoczyl mlodzik. – Nie rozwiazujmy jej!
– Nie? – zmarszczyl sie ciemnobrody. – A dlaczegóz to?
Mlody obejrzal sie ostroznie na wejscie, po czym zblizyl sie do ksiecia i zaczal mu cos szeptac do ucha. Domyslala sie, o czym tak mówi, i usmiechnela sie krzywo pod nosem. Tymczasem oczy ksiecia, w miare jak mlody szeptal, zaczely sie robic coraz wieksze.
– Prawda li to? – spytal z niedowierzaniem.
– Spytajcie jeno tych, co ze mna byli – mlody kiwnal glowa. – Potwierdza kazde slowo.
– Co potwierdza? – dopytywal sie czerwony.
Powiedzieli mu. Pustólecka z satysfakcja obserwowala, jak opada mu szczeka.
– Nie moze to byc! – spojrzal z obawa na kobiete. – Panie, moze lepiej jednak…
– Nie! – ksiaze z góry uprzedzil podwladnego. – No co ty! Dziewki sie boisz? Zwiazac ja jeno mocniej wystarczy.
Wyszczerzyl lubieznie zeby. Mlody go natychmiast nasladowal. Czerwony wahal sie jeszcze chwile, ale gdy mlodzik zaszedl ja z tylu i zdarl jej z ramion koszule, ustapil. Widok jedrnych piersi Pustóleckiej skutecznie wyplenil z niego wszelkie obawy. Wyszczerzyl sie, wzorem kompanów, podszedl do niej i zaczal brutalnie mietosic jej piers, d**ga reka sciagajac spodnie. Ksiaze poszedl za jego przykladem. Mietoszona przez obydwu, czula, jak mlody, przy pomocy noza, zdziera z niej resztki koszuli i spódnice. Zacisnela zeby. Jakze ich nienawidzila! Gdyby tylko byla wolna… Moze jesli poczeka, jednak ja rozwiaza? A moze by tak… Moze by tak zrobic, jak tamte kobiety, wykazac inicjatywe? Sprowokowac? Wtedy by ja rozwiazali i…
Nie namyslajac sie wiele, wprowadzila mysl w czyn. Ukleknela przed zaskoczonymi mezczyznami i spojrzala wyzywajaco.
– No, dalej! Pokazcie, co tam macie w portkach!
Zaskoczyla ich. Widac to bylo chocby po oklapnietych zuchwach. Jednak szybko sie opamietali. Natychmiast podsuneli jej pod nos swoje czlonki.
Niestety, nie grzeszyli jednak czystoscia. Gdy ksiaze pierwszy wepchnal sie do jej ust, omal nie zwymiotowala. Jego czlonek pokryty byl brudem i zaplesnialym nasieniem. Co gorsza, okazalo sie, ze ma tez za napletkiem grudki kalu. A wlosy lonowe byly tak bujne, ze dorównywaly niemal dlugoscia jego czlonkowi. Z trudem sie przemogla. Ssala go dalej, co chwile obficie spluwajac, a do oczu naplywaly jej lzy. Smród jego meskosci tez byl nie do wytrzymania.
Czerwony tymczasem, mietosil jej piersi i bil czlonkiem po twarzy. Mlody, gdzies za nia, zdarl juz z niej resztki ubrania i teraz obmacywal jej krocze.
Ponownie poczula won moczu. Stala sie jeszcze silniejsza, gdy mlody podszedl do niej od przodu i podsunal jej swego, niezbyt wielkiego zreszta, czlonka pod nos. Odsunela sie ze wstretem.
– Odejdz, dzieciaku! – prychnela. – Nie bede twojej zaszczanej kuski obrabiac. Obmyj sie najpierw, albo co!
– Ssij, ty kurwo! – wrzasnal mlodzian, czerwieniejac z gniewu.
A moze ze wstydu? Obaj starsi jak na komende pociagneli nosami.
– Faktycznie, znowu smierdzi! – stwierdzil czerwony.
– Wiec to ty?! – zdumial sie ksiaze. – Wstyd mi przynosisz!
– To przez tamtych! – poskarzyl sie mlodzik placzliwie. – To oni…
Powiedzial ksieciu, co go spotkalo, wyolbrzymiajac oczywiscie cala sprawe, ile wlezie. Ksiaze posinial, a Pustólecka zachichotala w duchu. Poczula szacunek do obu mezczyzn, o których byla mowa. A jeden z nich… Imie wydalo jej sie znajome. Jedna twarz z obozu na pewno tez juz gdzies widziala.
– Niech no tylko skonczymy, juz ja sobie z nimi pogadam! – zagrozil ksiaze. – A tymczasem…
– Najpierw kutasy obmyjcie! – zazadala. – Nie bede w usta oszczanych brala, a tym bardziej osranych!
Spojrzala przy tym znaczaco na ksiecia. Miala nadzieje, ze ich troche zawstydzi, skloni do lepszego traktowania. Srodze sie rozczarowala.
– Bedziesz robic, co kazem, dziewko! – oblicze ksiecia mienilo sie wszystkimi kolorami teczy. – Robic, co kazem, a nawet wiecej. Bedziesz prosic o jeszcze!
“Niedoczekanie twoje” miala ochote wrzasnac. Nie zdazyla. Najpierw trzasnal ja w twarz ksiaze, potem jego mlody zausznik. I wlasnie ten mlody zlapal ja za kark i przygial do ziemi tak mocno, az zaszorowala piersiami po ziemi. Po chwili poczula, jak wpycha sie swoim mizernym czlonkiem w jej anusa. Czerwony zaszedl ja z przodu i wbil sie w usta. Przynajmniej ten byl troche czysciejszy. Nie majac innego wyjscia, zabrala sie do roboty. Zastanawiala sie przez chwile, czy nie uzyc zebów, ale zrezygnowala. Mialoby to sens, gdyby byla wolna, a nie zwiazana.
Czerwony, trzymajac ja za wlosy, wpychal sie w jej usta, uzywajac ich, jak pochwy. Mlody, z tylu, rozpychal sie w jej odbycie. Jednak jego pchniecia byly dziwnie nie rytmiczne. Wykorzystawszy chwile, gdy czerwony rozluznil uscisk, zerknela do tylu. O matko!!! Tego sie nie spodziewala. Widok, jaki zobaczyla, sprawil, ze gdzies w glebi, poczula znajoma iskierke zaru. Nie! Tylko nie to! Nie moze sobie pozwolic na rozluznienie. Musi byc czujna i czekac na nadarzajaca sie sposobnosc do ucieczki.
U wejscia do namiotu cos zwalilo sie na ziemie, cos chrzaknelo.
– Nie przeszkadzac! – wrzasnal ksiaze.
Na zewnatrz rozleglo sie ciezkie dyszenie, jakby ktos usilowal zlapac oddech. Potem cos lekko sie zaszamotalo i ucichlo. Na krótko. Bo oto rozbrzmialy szybkie kroki i w wejsciu stanal rosly wojownik, w lsniacej srebrzystymi plytkami, zbroi.
*

Bunlar da hoşunuza gidebilir...

Bir yanıt yazın

E-posta adresiniz yayınlanmayacak. Gerekli alanlar * ile işaretlenmişlerdir